Audio Video 7/2015 

Filip Kulpa

Łagodna, ale bestia!
Wzmacniacze łączące nieograniczone możliwości dynamiczne z finezją i wyrafinowaniem istnieją nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Kosztują jednak fortunę. Najnowsza konstrukcja Dana D’Agostino spełnia pierwszy postulat, a cenowo jest znacznie bardziej przystępna, niż można by sądzić.

Wyrzucenie rodziny D’Agostino z firmy, którą sami założyli 29 lat wcześniej, odbiło się szerokim echem w świecie audio. Kulisy sprawy do tej pory nie zostały szczegółowo opisane. A przecież od tego czasu upłynęło już prawie 6 lat. Wiadomo, że w kwietniu 2009 roku właściciele Krella weszli w spółkę joint venture z inwestorem KP Partners, próbując się w ten sposób ratować przed gospodarczym krachem z 2008 roku. Inwestor wyłożył na rozwój marki kwotę 1,2 miliona dolarów, pozyskując w zamian 40% udziałów w spółce. Rodzina D’Agostino zachowała 60% udziałów, pozostawiając sobie (teoretyczną) kontrolę nad nową firmą. Jednocześnie cała trójka podpisała kontrakty na zatrudnienie. Szybko jednak się okazało, ze inwestor ma określone plany – niekoniecznie zbieżne z interesami rodziny D’Agostino i w krótkim czasie – zaledwie 4 miesięcy – pozbawił ją kontroli nad firmą. Koniec końców, założyciele zostali siłą wyrzuceni z siedziby firmy pod eskortą prawników – i tak zaczął się trwający kilka lat proces sądowy. Jak zwykle w tego typu przypadkach bywa, sprawa jest długa i zawiła, ale – z tego co udało mi się dowiedzieć (w intrenecie można znaleźć kopie wyroków sądowych) – małżeństwu D’Agostino nie udało się sprawy wygrać.

Zresztą, patrząc po tym, jak prężnie rozwija się nowa marka Dana D’Agostino, nazwana od jego imienia i nazwiska, dawni właściciele Krella już chyba pogodzili się ze stratą. Trzeba też zaznaczyć że chyba doskonale wiedzieli, co ich czeka już z końcem 2009 roku, skoro w błyskawicznym tempie, na styczniowej wystawie CES w Las Vegas (2010), Dan D’Agostino pokazał swój autorski projekt wzmacniacza Momentum – radykalnie inny od wszystkiego, co wcześniej oferował. Na przestrzeni 5 lat oferta nowej marki znacząco się poszerzyła.

Najpierw pojawiła się stereofoniczna wersja Momentum, którą miałem przyjemność testować, potem kolejne modele: długo zapowiadany przedwzmacniacz liniowy, integra, produkt o nazwie MLife (streamer i DAC zintegrowany ze wzmacniaczem). Prócz topowej serii Momentum, zaczęto ponadto rozwijać bardziej konwencjonalną i sporo tańszą serię Master Power, w której – jak na razie – są trzy wzmacniacze mocy: trzykanałowy Master Power 3+, dwukanałowy Master Power 2+ i również stereofoniczny Classic Stereo. Wszystkie trzy mają tę samą, potężną obudowę, różniąc się jedynie oznaczeniem na płycie czołowej. Takie same są również parametry: moc wyjściowa, zniekształcenia, impedancja. Jednak tylko jeden z tych wzmacniaczy – właśnie ten recenzowany – nosi na czołówce podpis szefa. W całej historii Dana D’Agostino jako twórcy wzmacniaczy – jak sam to podkreśla – jest to dopiero siódmy produkt, który dostąpił tego zaszczytu.

Produkcja urządzenia – tak zresztą jak i modeli z serii Momentum – odbywa się w fabryce w Cave Creek w Arizonie. Biurko Dana znajduje się 15 metrów od linii produkcyjnej, co gwarantuje mu pełną kontrolę nad produkcją.

Budowa

Classic Stereo jest na tyle nowym produktem, że tak naprawdę niewiele o nim wiadomo – poza tym, co podaje sam producent, a ten nie jest zbyt wylewny. Sytuację pogorszył fakt, że nie udało mi się wzmacniacza rozkręcić, ponieważ do skręcenia obudowy użyto niemetrycznych (calowych) wkrętów. Na szukanie odpowiedniego klucza, niestety, zabrakło już czasu przed wysłaniem niniejszego numeru AV do drukarni. Cóż, opis techniczny będzie, siłą rzeczy, trochę lakoniczny.

D’Agostino podaje, że w Classic Stereo wykorzystał najważniejsze rozwiązania konstrukcyjne z końcówek mocy Momentum. Z czego zrezygnował? Przede wszystkim z bardzo kosztownej obudowy z miedzianymi, drążonymi na wylot radiatorami, oraz z inspirowanego szwajcarskimi zegarkami wskaznika mocy. Z czego jeszcze – nie wiadomo, jednak jest oczywiste, ze sam układ elektroniczny jest znacznie większy, mniej kompaktowy. Obudowa modelu Classic jest chyba trzykrotnie większa od Momentum, a bynajmniej nie jest w środku pusta. To prawdziwy kolos wśród wzmacniaczy. Do lampowych monobloków Jadis JA800 jeszcze mu daleko, ale tak czy inaczej, to potężny wzmacniacz. Na szczęście nie jest tak duży, by nie zmieścić się na dolnej półce stolika Rogoz Audio.

Krell, pardon – Dan D’Agostino – podaje, że Classic ciąży ku ziemi z siłą 50 kg. Miałem obok u siebie równocześnie Passa X150.8 i nie powiem, by był lżejszy – a waży 40 kg.

Patrząc na Classica, moje skojarzenia kierują się mimowolnie w stronę wzmacniaczy Krella. Classic Stereo to jakby ta sama rodzina – tyle, że projekt stylistyczny jest nieco inny. Ma dwa oblicza – z jednej strony (konkretnie: od frontu) pięknie wykonaną, niesamowicie masywną aluminiową czołówkę z potężnymi, też aluminiowymi uchwytami, które wytrzymałyby chyba holowanie ciężarówki (sprawiają tak solidne wrażenie), z drugiej zaś – gdy patrzymy z boków, z góry czy od tyłu – pomalowane na czarno stalowe blachy, niezbyt oporne na rezonowanie. Owszem, są grube, ale i wielkie. Na szczególną uwagę zasługuje jednak wypukły blok imitujący kolorystycznie miedź – ten smaczek stylistyczny dodaje wzmacniaczowi co najmniej z 20 tys. złotych postrzeganej wartości. Sami zresztą oceńcie.

Dostęp do wnętrza wzmacniacza (sic!) zapewnia wielka górna pokrywa o profilu odwróconej litery U. Z tyłu jest miejsce dla gniazd sygnałowych XLR oraz gniazd sterowania (12 V DC) i 20-amperowego bezpiecznika o szybkim zadziałaniu (Fast Blow). Gniazdo prądowe jest w standardzie 20-amperowym, zatem klasycznie oprawione przewody zasilające z wtykami IEC nie będą pasować.

Brak wejść RCA jest pewnym zaskoczeniem w kontekście tego, ze Momentum takowe posiada. D’Agostino dopuszcza jednak stosowanie przejściówek RCA - XLR. Z opisu wynika, ze znajdują się one w fabrycznym wyposażeniu, ja jednak – w testowym egzemplarzu – ich nie odnalazłem. Instrukcja obsługi i strona internetowa podają rozbieżne wartości mocy wyjściowej dla impedancji poniżej 8Ω . Pierwsze źródło podaje 500 W przy 4 Ω i 1000 W przy 2 Ω, zaś strona internetowa jest bardziej „optymistyczna” sugerując wartości, odpowiednio, 600 i 1200 W, co odpowiadałoby podwajaniu mocy przy spadkach impedancji o połowę.

 Dokładnie tego oczekują fani potężnych końcówek mocy. Jaka jest prawdziwa moc – nie wiem, ale pamiętając, ze Krell zwykł ją zaniżać, podejrzewam, ze strona internetowa nie rozmija się z prawdą. Zresztą różnica pomiędzy jednymi a drugimi wartościami jest tak naprawdę symboliczna – to zaledwie 0,8 dB.

Brzmienie

Nigdy nie ukrywałem swojej fascynacji Krellami z serii FPB, a później Evo (testowałem jeden z modeli z tej serii). Były to wyjątkowe „piece”. Mając w pamięci to, czego dokonał D’Agostino z kompaktowym modelem Momentum, oczekiwałem od Classica naprawdę wiele. Pomimo ceny wynoszącej „zaledwie” nieco ponad 58tys. zł, co jak na standardy high-end w drugiej dekadzie XXI wieku nie jest kwotą rzucającą na kolana. To w końcu mniej niż połowa ceny Momentum Stereo!
Cóż zatem otrzymujemy za wspomniana kwotę? Bardzo wiele, ale pozwólcie, że zacznę dość szablonowo, tj. od dynamiki. Nie ma się co czarować: klienci zainteresowani takimi wzmacniaczami oczekują emocji, mnóstwa wigoru, prawdziwej potęgi. Czy tę moc w pełni wykorzystają, to już inna sprawa. Nie w tym jednak rzecz, by korzystać z całych osiągów Classica – tak samo, jak sensem istnienia McLarena P1 nie jest to, jak często uda nam się tym autem przyspieszyć od zera do 300 km/h w czasie krótszym niż 18 sekund. Właściciel hiperauta cieszy się nie tylko „swoim potencjałem”, ale także całą doskonałością takiego sprzętu – tym, że jest to coś wyjątkowego. Classic nie jest może zabójczy z wyglądu, ale gwarantuję, że zakryty cienką kotarą i ustawiony w odpowiednim mega systemie roztrzaska na kawałki wiele, bardzo wiele wzmacniaczy za sześciocyfrową cenę – ku całkowitemu zdumieniu słuchaczy przeświadczonych o tym, ze jakość wynika z horrendalnej ceny. Bardzo często tak nie jest.

No dobrze – dynamika. Co ja mogę powiedzieć? Jest zjawiskowa, obłędna, nielimitowana? Czy nielimitowana – tego do końca nie wiem, ale w moim 30-metrowym pomieszczeniu, w połączeniu z kolumnami o efektywności sporo powyżej 90 dB – zdecydowanie tak. Słuchając Classica bardzo głośno, cały czas miałem z tyłu głowy to, co przydarzyło się Markowi Lackiemu, a właściwie jego kolumnom. Różnica jest taka, że do moich Zollerów woofera nie da się normalnie dokupić, a że nie przeżyłbym (mentalnie) ich uszkodzenia, to bardzo się pilnowałem, żeby nie wyrządzić im krzywdy. A wiem, że mógłbym to zrobić w każdej chwili. Classic Stereo jest tak mocny, ze nawet przy obciążeniu, przy którym inne – także mocne wzmacniacze (włączając w to mojego Audioneta) – ukazują pierwsze objawy potu na czole, ta bestia wydaje się uśmiechać, szeptając zarazem: „wciśnij jeszcze trochę gazu! Daj czadu!” Trudno było nie ulegać tej pokusie. Wystarczyło mi jednak rozwagi, by robić kilkunastominutowe przerwy na schłodzenie cewek (w myślach widziałem, jak rozgrzewają się do czerwoności). Słuchając różnej muzyki, której emocje i treść przekazu docierają w pełni do mojego mózgu dopiero przy poziomach głośności live, zaobserwowałem ciekawe zjawisko. Zollery stawały się na tyle szybsze, a przede wszystkim na tyle bardziej zwarte rytmicznie i barwowo, iż zaczynały udawać średniej wielkości monitory. Znikały bardziej niż zwykle, ich bas stawał się punktowy, bez niewielkiego, ale normalnie słyszalnego rozlania poniżej 50–60 Hz. Classic tak mocno spinał te kolumny w jedna całość, ze odnosiłem wrażenie kurczenia się zestawów głośnikowych. Niesamowite. Sam bas ocierał się o perfekcję – w granicach fizycznego limitu głośników. Różnica w porównaniu ze wzmacniaczem roboczym była na tyle duża, że powstawał efekt niwelowania modów własnych pomieszczenia: bas mniej bumił niż zwykle. Szczególnie w zakresie 60–90 Hz. Nic dziwnego: krótsze impulsy to mniej czasu na „wybudowanie” rezonansu. Czysta fizyka, nie żadne voodoo. Nie dość, że bas miał wzorowy kontur (chyba lepszy niż z Momentum Stereo), to jeszcze był zmienny, bardzo różnicowany. Uderzenia miały w sobie nieznaną z Audioneta zwartość, ale i zwalistość (w pozytywnym znaczeniu), energię. Gdy bas w nagraniu jest miękki – taki pozostawał, gdy było go mało – wcale nie odzywał się bardziej niż z integry za 3000 zł. Sęk w tym, że to nie jest wzmacniacz, który coś (w szczególności bas) wzmacnia, pogrubia, czyni większym niż w rzeczywistości. To samo dotyczy obrazów instrumentów. Owszem, na wielu nagraniach można było odnotować przyrost wolumenu wokalu, na przykład. Nie mogę jednak wykluczyć, że to kwestia nagrania. A nawet jeśli nie, to takie odstępstwo od ideału jest tym, które lubię i w pełni akceptuję, bo zwiększa ono poziom zaangażowania w muzyczne przedstawienie.

Classic Stereo jest wzmacniaczem tonalnie neutralnym, nie dającym nic szczególnego od siebie. Nie znaczy to bynajmniej, że gra szaro czy technicznie. Nic z tych rzeczy. W gruncie rzeczy byłem trochę zaskoczony tym, jak zbliżona była tonalność D’Agostino i Audioneta AMP1 V2. Różnice w proporcjach poszczególnych zakresów były tak naprawdę żadne w porównaniu z tym, co może do systemu wprowadzić zmiana źródła (sprawdzone na przykładzie DAC-a MSB kontra Meitner) czy preampu. Nie wspominając oczywiście o kolumnach. Tak więc Classic nie zmienia proporcji tonalnych, niczego nie ujmuje ani nie dodaje. A jednak sprawia, ze muzyka brzmi pełniej, wiarygodniej, bardziej realistycznie. Na czym to polega? Lepsza rozdzielczość? Poniekąd tak. Lepsza przestrzenność – na pewno. Bogatsze barwy – też. Ale tak naprawdę – wszystko razem.

Classic działa mniej więcej tak: bierzesz znane nagranie, które znasz „wzdłuż i wszerz”, odtworzywszy je dziesiątki lub setki razy na wzmacniaczu (końcówce mocy, dla ustalenia uwagi) za 20, 30 czy nawet 50 tys. zł. Włączasz w ten sam tor Classica i nastaje porządek, rośnie adrenalina, zwiększa się ciśnienie tętnicze, a Ty – bezwiednie zwiększasz głośność, robiąc coraz większą ścianę dźwięku. Żadną tam ścianę – to jest jednak trójwymiar, a więc okno, nie ściana. Obraz przestrzenny rośnie, ale nic się nie zlewa. Po chwili dociera do Ciebie, że kolumny są znacznie lepsze, niż sądziłeś, bo nigdy tak głośno i czysto nie grały. Jednocześnie wciąż rośnie przestrzeń, by w końcu oprzeć się o ściany pomieszczenia, próbując je rozsadzić. A barwy? Są takie, jak być powinny: ani trochę nieodchudzone, w ogóle niepogrubione, może co najwyżej trochę ocieplone – tyle, ile potrzeba. Ważne, ze nasycone, bogate. Zero ostrości, metaliczności, tranzystorowości. To, o czym teraz piszę, brzmi jak definicja wymarzonego wzmacniacza. Classic Stereo bardzo wyraźnie się do niej zbliża, wręcz się o nią ociera.

Naszym zdaniem

Znajdą się oczywiście wzmacniacze jeszcze bardziej przezroczyste, jeszcze bardziej nasycone barwowo (szczególnie lampowce; testowany miesiąc temu Audio Research Galileo GS150 ma obiektywnie trochę ciekawszą średnicę), lecz niczego to nie zmienia w kontekście całościowej oceny. Najtańszy „piec” Dana D’Agostino to doprawdy kapitalny wzmacniacz. Za duży i za drogi, bym mógł go kupić, choć szczerze tego żałuję.