Hifi Philosophy 08/2018 

Piotr Ryka

Miała być recenzja czegoś innego, ale upały zrobiły swoje, a używanie podczas ich trwania toru z osiemnastoma łącznie lampami byłoby zbytkiem ekstrawagancji. Nie mówiąc o tym, że odsłuch w takich warunkach byłby niemiarodajny. Trzeba więc było unikać lampowego pieca, obchodząc go jak najdalej, a do tego tytułowa Kometa na dwóch pierwszych etapach jej testowania nadawała się pierwszorzędnie. Same komety świecą bowiem światłem magnetyzującym lecz chłodnym, pojawiając się rzadko i zawsze budząc sensację. W dawnych czasach budziły także grozę, i z grozy tej recenzowana gwiazda coś będzie chciała dla siebie uszczknąć – posiać ją mianowicie z domieszką zwątpienia w sercach przedstawicieli konkurencji. Poza tym Exogal Comet to rasowy przetwornik, a przetworniki były ostatnio jeden po drugim opisywane i zrobi się z nich ładny łańcuszek, cenowo w górę się pnący.

Rzućmy wpierw okiem na historyczne zaszłości. Wyjściowa Wadia, z której Exogal wykiełkował, to firma-klasyk, powstała pod koniec lat 80-tych i po okresie świetności podupadła, zarówno skutkiem nie trzymania należytej jakości, jak i braku gotowości na wejście w czas nawrotu do techniki lampowej i gramofonów. Wadia wierzyła bowiem niezachwianie w cyfrę, a cyfra ze zwarcia z analogiem wyszła solidnie pokiereszowana. W efekcie firma straciła płynność i w 2011 roku padła łupem konsorcjum Fine Sounds, grupującego oprócz niej inne sławne marki, w tym Sonus Fabera, Audio Research i McItosha. I teraz Wadia ma się nieźle, wciąż lansując kosztowności cyfrowe, jednakże tkwienie pod skrzydłami powierniczego funduszu nie wszystkim się spodobało i część zespołu odeszła, powołując w 2013 roku nową markę Exogal. Markę zatem, w odróżnieniu od większości debiutujących, już na starcie opartą o branżowych weteranów, w tym przede wszystkim konstruktora Jima Kinne, mającego w dorobku tej miary osiągnięcia, co 27 Decoding Computer, transport CD 270, czy Power DAC 790.

Ekipa Exogala rozlokowała się w niewielkim mieście Eagan opodal Minneapolis i jako swe audiofilskie motto zadeklarowała chęć tworzenia urządzeń gwarantujących maksymalną satysfakcję, a nie bicie laboratoryjnych rekordów. Prawda muzyczna i radość z nią obcowania, a nie cyferki po przecinku do oglądania w papierach, mają być jej produktów wyznacznikiem. I aby działo się to metodą bardziej tradycyjną, bliższą ludzkich wartości, wszystkie produkty Exogala są wytwarzane ręcznie a nie maszynowo w zakładach rozsianych po amerykańskim stanie Minnesota, krainie Wielkich Jezior.

Tytułowy Exogal Comet jest pierwszym dokonaniem firmy, weszłym na rynek w 2015-tym. To referencyjny przetwornik cyfrowo-analogowy, proponowany obecnie w dwóch wariantach: podstawowym za 11 560 PLN oraz z zewnętrznym zasilaczem (jako Comet Plus), za 13 880 PLN. Mający ofertowe uzupełnienie w postaci dedykowanego (i tylko jemu przynależnego) wzmacniacza Ion Power DAC, którego łączenie poprzez kabel HDMI oraz architektura wewnętrzna wykluczają inne sprzętowe towarzystwo. Wzmacniacz jest dosyć mocny, oddać może 125 W, tak więc każde co zwyklejsze kolumny duet od Exogala bez problemu rozrusza. Sam Comet napędzie zaś każde co normalniejsze słuchawki, posiada bowiem wbudowany średniej mocy słuchawkowy wzmacniacz.

Budowa

Ta kometa nie ma ogona, lecz niewątpliwie świeci i jest rzadka.

Z tą ręczną robotą to jednak tylko gadanie. Exogal Comet, jak mało który produkt audio, wygląda w środku pisz wymaluj niczym niewielki komputer. Elegancka, wzorcowo rozplanowana płyta główna z dużym pośrodku procesorem, mniejszym chipsetem zaraz obok i całą kanonadą innych kostek, podobwodów, kondensatorów, gniazd, wyjść, kabli, taśm połączeniowych i innych elektronicznych chwytów. Porządek panuje tam nienaganny, a miarą nakładu pracy pozostaje fakt, że ten duży procesor został pod względem reżimu pracy w całości zaprojektowany przez samego Exogala, czyli to nie gotowy klocek wykonawczy, kupiony od Sabre albo innego mądrali, by całą robotę za nas robił.

Dalsze konkrety musimy poprzedzić wstępem. Jeff Haagenstad – prezes i szef marketingu – wyraża się o produktach konkurencji z nie ukrywaną wzgardą. To przeważnie stare konstrukcje, wykorzystujące wzory powielane od lat kilkunastu w oparciu o technologię drabinki, R2R czy Sigma Delta lub czegokolwiek innego, pozwalającego na proste łączenie skwantowanych kropek cyfrowych w prymitywne, kanciaste naśladownictwo pierwotnej analogowej fali. Exogal się tak głupio nie bawi. Stworzył specjalne oprogramowanie, umożliwiające wstępne nadpisywanie danych, tak by powstały rysunek fali miał już na starcie kształt o wiele bliższy analogowemu pierwowzorowi i umożliwiał na etapie finalnym łagodniejszą filtrację. Co ma znaczenie zasadnicze, ponieważ filtracja nie tylko odsiewa złe dane, ale też wpływa na pozostałe. Im więc jest łagodniejsza, tym mniejsze zniekształcenia wprowadza. Konkurencyjne firmy chwalą się, że wykorzystując układy FPGA mogą coraz lepiej poprawiać wizerunek cyfrowej krzywej, zbliżając ją do analogowego wzorca i dzięki lepszym zegarom osłabiać jitter, jednakże problem tkwi bardziej u podstaw, gdyż u nich ten kształt w punkcie wyjścia jest zdecydowanie mniej prawdziwy, jako surowy, prymitywny obraz ze starych algorytmów kwantyzacji. Z tym już niczego potem nie da się zrobić; można jedynie używać standardowych procedur wygładzających, natomiast samo brzmieniowe zwierzę mieć będzie złą anatomię. W odróżnieniu od tej sytuacji zaprojektowany przez Exogala we współpracy z Alterą sześciordzeniowy procesor, dzięki wstępnym zabiegom modelującym, daje tę anatomię lepszą, a łagodniejsza filtracja dodatkowo poprawia stan rzeczy. Tak więc końcowy efekt na analogowych wyjściach, głównie dzięki nie stosowanej przez innych obróbce wstępnej, bliższy jest oryginałowi sprzed kwantyzacji, w związku z czym nieprawdziwa okazuje się obiegowa opinia, że wszystkie przetworniki brzmią tak samo. Przetwornik Exogala brzmi inaczej.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tym procesorze, stanowiącym serce owej inności. Jego funkcyjne założenia opracował oczywiście Jim Kinne, a ostateczny projekt i wykonanie powierzono Alterze – wiodącemu producentowi układów FPGA i CPLD. To on robi całą robotę i gwarantuje całą inność. Stosuje sobie tylko właściwe procedury obróbki cyfrowej, potrafiące przypisać bardziej analogowe cechy cyfrowym danym. Prócz niego jest też na pokładzie Komety osiem przetworników wyjściowych od Texas Instruments: sześć TI PCM 4104 dla wyjść analogowych XLR i RCA oraz dwa TI PCM 5122 dla wyjścia słuchawkowego. A skoro wyjście słuchawkowe, to i słuchawkowy wzmacniacz, cały w domenie cyfrowej. Dodatkowe wsparcie układ dostaje od dwóch zegarów taktujących, osobnych dla sekcji właściwej i wzmacniacza słuchawkowego, a także od wspólnego dla wszystkich upsamplera, wziętego od Burr-Brown. Zadbano też o zasilanie, czyli przede wszystkim stabilność napięcia, tworząc osobny spory moduł dystrybucji energii. W przypadku testowanego urządzenia był on wspierany zewnętrznym zasilaczem impulsowym, wsparcie ze strony którego kosztuje te dodatkowe dwa tysiące. To niezbyt duży ale nie mieszczący się w dłoni czarny prostopadłościan o wadze przeszło kilograma. Świeci zielonym oczkiem i spina się poprzez półtorametrowy cienki przewód, a na kablu zasilającym przy jego okazji nie oszczędzimy, bo ma normalne gniazdko prądowe i na stanie zwykły komputerowy przewód, który jest nic nie wart. Wychodzi z niego do Cometa prąd o napięciu 15V i natężeniu 1,7A, czyli dla konkurencyjnego Myteka byłby ten prąd za słaby.

Cyfrowe wejścia sygnału są cztery i zapewniają odpowiednio transfer: USB – PCM do 384/32bit plus DSD64/128; AES/EBU – PCM do 192/24-bit; SPDIF – PCM do 192/24-bit; Toslink – PCM do 96/24bit. Przy czym gniazdo dla SPDIF ma postać profesjonalnego złącza BNC z dołączoną przejściówką na kabel koaksjalny RCA.

Po stronie analogowej mamy po parze wyjść XLR i RCA, mogących pracować jednocześnie, oraz standardowe wyjście słuchawkowe 6, 3 mm, ulokowane nietypowo na prawym boku. Obudowa to aluminiowy rant, od wierzchu i spodu obłożony akrylem. Tworzy swoisty „basenik” na płytę główną i może być srebrzysty bądź czarny, podczas gdy pokrywy wierzchnia i spodnia czarne są nieodmiennie. Górna się łukowato wypukła i ma naniesione duże logo, a spodnią producent bardziej się szczyci, ponieważ nie jest zwykła. Jako że całą obudowę podporządkowano nie tylko estetyce, ale przede wszystkim skuteczności tłumienia drgań, które na pracę obwodów elektronicznych wpływają mocno destrukcyjnie. To z tego właśnie względu cała obwiednia jest litym aluminiowym frezem, a połączenie płyty dolnej opatrzono specjalnym łożyskowaniem i dodano po zewnętrznej stronie akrylu metalową płytę usztywniającą, która okazała się dużo skuteczniejsza niż resory gumowe (bo guma, wbrew obiegowym sądom, wcale dobrze nie tłumi drgań). Do niej przytwierdzone są cztery elastomerowe podstawki i całość, jak się wyraził Jeff, jest wibracyjnie „martwa jak cegła”. Lecz mimo takiej deklaracji postawienie Exogala na podstawkach Avatar Audio spowodowało nieznaczny przyrost jakości. O wiele mniejszy niż u przetworników Myteka czy Sennheisera, niemniej dźwięk nabrał cech bardziej realistycznych. Zwiększył dynamikę, dogłębniej skanował tekstury i był w bardziej naturalny sposób chropawy. Trzeba więc zauważyć, że od strony mechanicznych zabezpieczeń Exogal konkurencję wyprzedza. Amerykańskie urządzenie samo z siebie gwarantuje wysokiej klasy antywibracyjną ochronę, do czego się przyczynia przede wszystkim bardziej zwarta konstrukcja, a także wewnętrzne miękkie odsprzęganie. Przetworniki Myteka i Sennheisera są bowiem skręcanymi śrubowo pudełkami na niczym nie wspieranych gumowych podkładkach, a nie wyglądający specjalnie okazalej w rozmiarowym wymiarze Exogal ma sztywne chassis wspierane wewnętrznym i zewnętrznym pochłaniaczem drgań. Jego aluminiowe ścianki są grubsze i pozbawione łącz, dające też nieco większą masę. Tu wszakże wytknę błąd. W dokumentacji technicznej widnieje waga 4,2 kg, podczas gdy na elektronicznej wadze wyskoczyła wartość 2,27 kg. Nie wiem skąd aż taka rozbieżność, zapewne przez zwykłą literówkę, ale trzeba to skorygować.

W odróżnieniu od konkurencyjnych produktów Comet nie ma też z przodu żadnych gniazd, włączników ani regulatorów. Znajduje się tam jedynie mały prostokącik wyświetlacza ciekłokrystalicznego, informującego o aktywnym wejściu i wyjściu, typie odczytywanego pliku oraz poziomie głośności. Tę reguluje się wyłącznie poprzez niewielkiego pilota dołączonego do zestawu lub z telefonu komórkowego (obsługa Apple i Android) za pośrednictwem darmowej aplikacji udostępnianej w Sieci. Twórcy posuwają się wręcz do sugestii, że obsługa za pośrednictwem tabletu czy smartfona to coś normalniejszego, ponieważ dzieci nie rozstają się teraz ze swoimi telefonami, a jednym z wyznaczników konstrukcyjnych Cometa było założenie, że stać będzie nań nawet dzieci. (Mowa raczej o amerykańskich.)

Cyfrowa regulacja pilotem jest niewątpliwym przyczynkiem do obniżenia kosztów i uproszczenia wyglądu, pozostaje jednak o tyle uciążliwa, że ten musi być zawsze pod ręką i trzeba mieć w pamięci odruchowej rozkład przycisków, podczas gdy gałką kręci się natychmiast i bez uczenia. Poza tym ciekłokrystaliczny ekranik ma dobrą cechę słabiutkiego świecenie, dzięki czemu nie drażni wzroku, lecz gdy chcemy coś na nim zobaczyć, trzeba bądź zbliżyć twarz, albo użyć latarki. Więc znów nie jest to szczyt wygody, ale rzecz tak już pomyślano, głównie pod użytkowników smartfonów, czyli faktycznie niemal pod wszystkich. Z poziomu tychże smartfonów obsługa jest prosta i czytelna, tyle że najpierw trzeba wybrać aplikację, a cyfrowa regulacja głośności jest mimo wszystko mniej wygodna od analogowego pokrętła. Z mocniejszymi krytykami bym się jednak powstrzymał, bo parę rzeczy się prędko okaże.

Obsługa tylnego panelu pilotów ani smartfonów już nie wymaga; są tam jedynie gniazda, w tym dwa bardzo nietypowe HDMI do tworzenia obwodu z dedykowanym wzmacniaczem, a ściślej dedykowanym DAC Power. I jest tam też mała antena do korzystania z sieci lokalnej, na wypadek gdyby urządzenie znalazło się w domu inteligentnym.

Z danych czysto technicznych możemy się jeszcze dowiedzieć, że Comet ma wymiary 292 x 48 x 190 mm, przetwarzając sygnał w cyfrowym obwodzie symetrycznym (oferującym też wtórną symetryzację) sobie tylko właściwym, optymalizującym algorytmem. Odchylenie od częstotliwości wzorcowej nie przekraczają przy tym 0,1 dB, szum własny zostaje odgrodzony od sygnału barierą 106,7 dB, a zniekształcenia harmoniczne są nie większe niż 0,007%. Pozostałe parametry nie zostały podane i możemy w tej sytuacji stwierdzić, że skąpość danych technicznych stała się dla współczesnych przetworników normą.

Wszystko to w wersji Plus z zewnętrznym zasilaczem kosztuje wspomniane trzynaście tysięcy osiemset osiemdziesiąt, co u nas z dziecinną skarbonką raczej się nie kojarzy, lecz wiadomo – amerykańskie świnki skarbonki są dużo bardziej pękate.

Odsłuch: Kwestia słuchawkowego wzmacniacza

Zasilacz ma efektowny panel przedni ze szczotkowanego aluminium, ale lepiej go nie stawiać tuż obok, na co pozwala długi kabel.

Zacznijmy od kwestii zasadniczej – od jakości słuchawkowego wzmacniacza. Rzecz jasna jakość samego przetwornika, przekładana na jakość sygnału na jego wyjściach tylnych, jest ważniejsza, niemniej po wyrażonych powyżej zapewnieniach możemy zakładać, że zła na pewno nie będzie. Natomiast użytkownik chciałby od razu wiedzieć, czy wydawszy konkretną kwotę na unikalne ponoć urządzenie, będzie je musiał uzupełniać zewnętrznym słuchawkowym wzmacniaczem, czy też nie, jako że dobry słuchawkowy wzmacniacz to nie są ekonomiczne przelewki. Więc śpieszą z satysfakcją donieść, że wzmacniacz nie będzie potrzebny. Ten wbudowany jest naprawdę wysokiej klasy, co jednoznacznie udowodnił.

Zacząłem to dowodzenie od porównania go z nie stałym się niestety ofertą rynkową tranzystorowym Emperorem, którego sugerowana cena niecałych dwóch tysięcy w sposób rażąco-ośmieszający obnaża drożyznę konkurencji. Wzmacniacz jest pierwszorzędny i na dodatek gra w stylu, który mi odpowiada. Nie ucieka się do sztucznego pogłębiania, pogłosowych upiększeń ani przesadnej zabawy w światłocień, tylko kładzie brzmieniową kawę na ławę; i to z kulturą oraz dbałością o jednolity muzyczny wyraz. I tę jeszcze ma zaletę, że słuchanie go przez długie godziny nie zmniejsza przyjemności.

To naprawdę mocny zawodnik, nad którym wielu zdecydowanie droższych nie zdołało udowodnić przewagi. Ale czy zdołał wzmacniacz u Exogala? Nie, też nie zdołał, ale też nie ustąpił. Łączące się niestety z perypetiami przechodzenie z jednego na drugi (Exogal po wpięciu słuchawek automatycznie obniża poziom głośności do stosunkowo niskiego i tą samą zagrywkę wykonuje po włączeniu pilotem wyjść na tylnym panelu) dawało brzmienia tak podobne, że ślepy test byłby nie do przejścia bez paru wstępnych przymiarek wyszukujących różnice. Brzmienie wzmacniacza w przetworniku okazało się nieznacznie bardziej naprężone i śliskie, ale tonacyjnie, dynamicznie i pod względem szczegółowości w zasadzie nieodróżnialne. Ten sam sposób oświetlania dziennym światłem, ten sam poziom przenikania w materię brzmienia, ta sama niuansowość i naturalna barwa głosów. A wszystko w sytuacji, gdy na rzecz wyjść RCA, przez które grał Emperor, pracowało sześć modułów cyfrowych, a dla wzmacniacza wbudowanego jedynie dwa. (Nie ma modułów osobnych dla XLR i RCA, wszystkie są współdzielone.)

Zaskoczony tą sytuacją zdecydowałem się iść dalej po te różnice i obok Exogala postawiłem lampowy wzmacniacz słuchawkowy Ayona, od Emperora droższy siedem razy i przy okazji kosztujący tyle samo co testowany przetwornik. Tu już różnica zaistniała, ale też niespecjalna. I przede wszystkim dopiero po dłuższym czasie, jakiego lampy potrzebują na rozwinięcie skrzydeł. Przez pierwszą godzinę nie było prawie żadnej, dopiero potem zaczęła się rysować, z upływem czasu coraz mocniej. Ostatecznie, po paru godzinach, Ayon okazał się grać bardziej płynnie, bardziej słonecznie oraz cieplej. Mniej chropawo w sensie cyfrowego naskórka, powodującego lekkie nie muzyczne szarpnięcia. Także w oparciu o lepsze oświetlenie – mniej szare, bardziej naturalnie promienne, poprawiające plastykę i całą atmosferę. I w mierze zarówno tego światła, jak i samych też dźwięków, cieplej, bardziej przyjemnie. Więc oczywiście sens ma podpinanie lepszych słuchawkowych wzmacniaczy, ale takich naprawdę dobrych.

I śmiało to może być dalszy etap, nawet po paru latach. Zwłaszcza że sygnatura wzmacniacza w samym Exogalu jest z gruntu realistyczna i w wysokim stopniu muzyczna, co daje sumarycznie więcej niż porządny sprzęt słuchawkowy. O stylu bliższym temu z Myteka, a dalszym od Sennheisera, bo bez użycia pogłosowego teatru i bez teatru cieni (klimatycznego przyciemniania). Brzmienie wyzbyte przy tym z jaskrawości i całkowicie wolne od podostrzeń, a jednocześnie oparte o bardzo szeroko rozciągnięte spektrum, stuprocentową detaliczność i jednoznaczny naturalizm. Bez nuty optymizmu ale i bez dosmucania, a na poprawę humoru całościowa czytelność obrazu, więcej niż średnie wypełnienie, zaznaczający się bas, szybkość i dobra dynamika. Test strunowy pokazał, że struny są idealnie naprężane, tak żeby dźwięk był jednocześnie głęboki i nie luźny. Przywołanie wykonawców i dosłowność nie zostawiały nic do życzenia, a medium miało swoją gęstość i należytą żywość.

Takie wzmacniacze słuchawkowe chodzą po pięć i więcej tysięcy, a PhaSt na najlepszych lampach, Feliks Audio Euforia, Sugden albo duży Trilogy – to jest dopiero grupa sensownego zastępstwa. Na tańsze nie ma co liczyć, bo może tylko być gorzej. Poza tym wzmacniacz wbudowany ma swój tranzystorowy urok.

Jego chropawa zadziorność, szare światło i niższa temperatura przy świetnej dynamice i szczegółowości mogą się bardziej podobać od brzmienia bardziej lapowego. A niezależnie od preferencji jakość jest tak wysoka, że po dziesięciu minutach zostaje sama satysfakcja. Sekcja przetwornika dokłada oczywiście od siebie; to granie komputerowe całą gębą i czuć, że stylistycznie odmienne. Wybitnie analogowo przyrządzone i wybitnie też szczegółowo. A przy tym bez żadnych sztucznych chwytów pod publiczkę, sama jedynie szczerość.

Porównanie transferów

Teraz o innej sprawie ważnej, o relacjach brzmieniowych między transferem USB a Coaxial. Na wstępie muszę podkreślić, że cały powyższy wywód dotyczył USB, który w przypadku Cometa okazał się pierwszorzędny. Żadnych trzasków, opóźnień, cała jakość wybitna. Jedynie sterowniki trzeba zainstalować, sam Windows sobie nie radzi. Wyświetla wprawdzie w zakładce urządzeń nazwę, lecz dźwięk się nie pojawia. Instalacja to jednak betka, a potem gra jak napisałem. By dostać dźwięk z kabla koaksjalnego nie potrzeba nawet sterowników, potrzeba natomiast konwertera. Użyty został jeden z najtańszych – genialny iFi iOne – i wraz z jego użyciem dźwięk uległ pewnym przeobrażeniom. Przesunął się mianowicie z lekka, a może nawet nieco bardziej, w stronę brzmienia lampowego, które zaprezentował Ayon. Wygładził, pogłębił i w sensie przywoływanego nastroju cokolwiek wypogodniał. Światło się stało bardziej świetliste, bez szarości, choć cały obraz ani trochę wraz z tym nie pojaśniał. Przeciwnie – ściemniał odrobinę, gdyż dźwięki się pogłębiły. I jednocześnie stały gładsze, ale w ten dobry sposób, bo odczyt tekstur towarzyszył temu jeszcze dokładniejszy i szum tła mocniej się zaznaczał, czyli skanowanie ogólnie lepsze.

Także pełniejsze minimalnie głosy i wszystko jak najładniej, ale już z upiększaniem. Bogato, sycąco, głęboko, gładko, ale wraz z tym ze słabszym poczuciem obcowania ze światem realnym. A w każdym razie takie doznanie zaraz po porównawczym przejściu. Bo ciut za dużo, a w każdym razie więcej, w transferze koaksjalnym ładności i udziwniającego pogłosu, więc zaraz atmosfera inna, idąca ku odrealnieniu. Tym niemniej brzmienie całościowo świetne i też bardziej analogowe, że miałbym przy ślepym teście wątpliwości, gdyby mi kazano zgadywać, czy gra tu tor lampowy. Bo niewątpliwie po lampowemu w dużej mierze grało bez jednej lampy w torze i był to pokaz cyfrowej siły amerykańskiego urządzenia. Podsumowując stwierdzę, że przy obu transferach się pierwszorzędnie słuchało i nie wiem na długą metę, z którym wolałbym zostać.

Odsłuch: Dopasowanie słuchawek

W komplecie mały pilot do ewentualnego zastąpienia przez smartfon.

I jeszcze jedna sprawa z istotnych – kwestia pasujących słuchawek. Wszystkie sprawdziłem i wszystkie pasowały, ale nie wszystkie jednako. Mniej udanie (chociaż udanie) wypadły Sennheiser HD 600 z dawnych czasów, u których pogłosowość i poczucie lekkiej obcości przy transferze koaksjalnym były największe, niemniej na pewno odległe od możliwości krytyki. Po prostu inni wypadli lepiej, w tym Fostex T60RP, które grały realizmem wzorcowym. Słabiej nieco, zapewne z uwagi na nietypowo wysoką impedancję, wypadły też Beyerdynamic T1. Mniej były wprawdzie pogłosowe i ładnie melodyjne, ale czuć było, że nie rozwijają w pełni skrzydeł. Grać mogą na pewno lepiej i wzmacniacz w Exogalu nie jest dla nich ideałem partnera. Niemniej brzmienie się pojawiło sympatyczne, dobre pod względem muzycznym, a tylko słabsze pod dynamicznym i holograficzno-rozdzielczym.

Lepiej wypadły planarne MrSpeakers, choć też nie na maksimum. Przy ich okazji dało się natomiast określić siłę wzmacniacza, który zdołał je zmusić do głośności w pobliżu bariery bólu, ale przy ustawieniu na sto procent. Tak więc trudniejszych już nie próbowałem i Abyss sobie odpuściłem. Natomiast rewelacyjnie wypadły dwa modele o różnych własnościach impedancyjnych. Popisowo zagrały HD 800 o impedancji 300 Ω i i Grado GS2000e o impedancji dziesięć razy niższej. Te pierwsze nieco pogłosowo i w stylu zbliżonym do dedykowanego im własnej firmy przetwornika; ciemniejszym dźwiękiem, z jawnym dodawaniem trzeciego wymiaru i takim bardziej (ale świetnie) „zrobionym”. Drugie natomiast bardzo naturalistycznie, że najprawdziwsze ludzkie głosy i największa swoboda przepływu wraz z ekstraordynaryjną, wyjątkową wręcz otwartością. Bardzo dobrze wypadły też Fostex TH900, do których nie miałem najmniejszych zastrzeżeń. I bardzo dobrze także NightHawk – ciemno, gęsto i z wyczuwalnym u nich zawsze pogłosem grające, ale wystarczająco przejrzyście i w stylu wysoce muzycznym. Tak więc wzmacniacz okazał się bezdyskusyjnie uniwersalny, zwłaszcza jak na taki bez regulacji impedancji i wielkiego zapasu mocy. Nie tylko z wybranymi słuchawkami dający się z przyjemnością słuchać, ale robiący dobrą robotę zasadniczo dla wszystkich. Więc z przyjemnością ze wszystkimi, a z niejednymi o wiele lepiej, że klasa, jak na komputerowe źródło, bez żadnej przesady popisowa.

Przy odtwarzaczu

Właśnie, jak na komputerowe… A co ze źródłami jakości wyższej? By to sprawdzić, podpiąłem recenzowanego kablem koaksjalnym do Ayona CD-35 HF Edition i zabrałem się za słuchanie przy użyciu najlepiej wcześniej wypadłych Grado i Senheiserów, na koniec przechodząc jeszcze do odsłuchu kolumnowego. Dwie sprawy z miejsca mnie zaskoczyły. Przede wszystkim tak to zaczęło grać, że stanął mi przed oczami Bakoon, będący przecież dla HD 800 wzmacniaczem referencyjnym, że o lepszy niezwykle już trudno. (Produkt flagowy dr Schwalbe przychodzi ewentualnie na myśl.) W całym audiofilskim pobycie to jest ten najlepszy moment, kiedy się trafia na brzmienie rewelacyjne pod każdym względem.


Prawdziwym dynamitem okazał się odczyt płytowy.

Jednocześnie dociążone i nośne, przejrzyste i perfekcyjnie oświetlone, w pełni melodyjne i szczegółowe, potrafiące zadbać o najdrobniejszy niuans i zarazem potężne, dynamiczne. To było właśnie takie; każda nuta była tu sobą w sensie graficznie dosłownym – krągłą i ciemną kroplą oddaną tylko muzyce. Zamurowało mnie, nie tego się spodziewałem. Wiedziałem, że zagra lepiej, lecz że o aż tyle i tak? Pewnie, pewnie – odtwarzacz sam jest referencyjny, ale ktoś już tu kiedyś w komentarzu napisał, że napęd akurat ma taki sobie, a przecież tylko napęd był brany. I kabel koaksjalny też wcale nie jakiś drogi, i ten przetwornik ze słuchawkowym wzmacniaczem w rozsądnych jeszcze pieniądzach. Trzynaście tysięcy za cały niemal tor, to wszak umiarkowanie. I druga rzecz, już taka bardziej konkretna, że muzyka w tym wydaniu zdawała się upiększona, a jednocześnie dojmująco realistyczna. Taka ładna, że aż za ładna, a jednocześnie realistyczna w sposób bezsporny, że cała intuicja za tym.

W tym miejscu muszę się przyznać, że już w te HD 800 zwątpiłem. Tylekroć podpinane do różnych wzmacniaczy były a to za słabo wypełnione, a to za jazgotliwe, a to nadmiernie obce, że stały się zbyt zawodne dla sprzętu przeciętnego. A tu ni z tego, ni z owego bez żadnej przesady ideał. Bo nie dość że pięknie i realistycznie, to grało na dodatek po ludzku. Po ludzku, znaczy tak, że fizyczna obecność wykonawców poza wszelką dyskusją. Temperatura ciał, sposób mienienia się głosów, wizualizacja instrumentów, imaginacyjne czucie dźwięku na skórze, niemalże autentyczny dotyk.

W torze komputerowym, o czym wprost nie napisałem, Grado podobały mi się bardziej. Najbardziej otwarte i realistyczne wysunęły się na pierwszą lokatę. Tu natomiast sytuacja się odwróciła i Sennheisery wypadły korzystniej. Niemniej i Grado bezapelacyjnie popisowo, przy czym w dużym stopniu inaczej. Lżejszym dźwiękiem – mocniej akcentującym soprany i mniej dociążonym – ale uzupełnianym świetnym basem o bardzo niskim zejściu i rewelacyjnej strukturze. Do tego wielka scena, pełna przejrzystość i też maksymalnie ożywione medium, bo zapomniałem przy Sennheiserach napisać, że przestrzeń ożywała w nich maksymalnie. Wciąż Grado grały przy tym bardziej chropawo i z mniejszym upiększaniem; ogólnie biorąc w taki sposób, że gdyby nie synergia usłyszana przed chwilą, to im bym wystawił szóstkę. Troszeczkę jednak słabiej wypełniały i nie przydawały brzmieniom ta kusząco powabnych powierzchni, niemniej ich dźwięczność, niesamowita otwartość i rewelacyjny bas także dawały wielki spektakl.

Po takich przy słuchawkach zachwytach nie będzie zaskoczeniem, gdy napiszę, że i kolumny Reference 3A też dały popis brzmienia. I dla dobrego znawcy audio nie będzie też zaskoczeniem, że prześcignęły słuchawki. Tylekroć się tak dzieje, ilekroć daje się z kolumn wycisnąć wielogłosowość słuchawkom niedostępną. Gdy zjawia się teatr brzmienia rozpisanego na mnóstwo niezależnych źródeł, z których każde opowiada własną historię. Albo inaczej mówiąc, gdy cała przestrzeń, w każdym punkcie, staje się nałożeniem dźwięków, które są jednocześnie każdy słyszany dobrze z osobna i każdy w koherencji. Taka wielogłosowość i taki porządek sceniczny nie może powstać w słuchawkach, u których odpada słyszenie twarzą i naturalna binauralność.

Ale żeby to zaistniało, potrzeba wybitnego toru. Inaczej dźwięk jest za ubogi, albo, co gorsza, odciąga uwagę słuchającego jakimiś nie dającymi się zbyć mankamentami. Tu jednak tego nie było. Zjawił się teatr jak na możliwości kolumn monitorowych za skromne dziesięć tysięcy wybitny, a dźwięczność, barwa i rozdzielczość fortepianu, tudzież złożoność i indywidualizm prezentacji wokalnych, wybiły mi całkowicie z głowy chęć jakiejkolwiek krytyki. Rzecz jasna lampy w dzielonym wzmacniaczu robiły własny teatr, ale one go robią zawsze, a gra tak dobrze nieczęsto. Nie chcę przeciągać opisu, i tak dużo się napisało. Więc tylko powiem na sam koniec, że aby temu brzmieniu dorównać, potrzebny byłby odtwarzacz za jakieś czterdzieści tysięcy. Te z okolic dwudziestu zostały wyraźnie w tyle, to było oczywiste.

Podsumowanie

Exogal Comet Plus wygląda bardzo dobrze, ale i tak jest lepszy niż wygląda. Jest może nie do końca wygodny, bo regulacja głośności pilotem w przypadku urządzenia stojącego przeważnie pod ręką jest niepotrzebnie czasochłonna, jednakże z drugiej strony słuchanie kolumn głośnikowych bez towarzystwa pilota uchodzi za szczyt niewygody. Podobna dychotomia dotyczy wyświetlacza. Te duże i jaskrawe drażnią; małe i stonowane źle się czyta. W Comecie jest zaś skrajnie mały i skrajnie stonowany, dzięki czemu nawet pod samym nosem nie będzie użytkownika drażnił, a kiedy się nie jest recenzentem, nie ma po co się weń wpatrywać, bo raz się reguluje, a głośność i tak na ucho. Więc tak jest moim zdaniem lepiej i nie ma co narzekać. Poza tym najważniejszy jest sam dźwięk, i ważny także wygląd.

Comet wyglądem nie zawodzi, prezentuje się pierwszorzędnie. Gdy zaś chodzi o stronę brzmieniową, to nie dość, że jest unikalny – z tym swoim wielordzeniowym procesorem i własnym algorytmem – to jeszcze dba o wszystko. Ma wbudowany słuchawkowy wzmacniacz bardzo dobrej jakości, tym „cichym” wyświetlaczem dba o brak elektromagnetycznych zakłóceń, i ma też zewnętrzny stopień zasilania, dbający o czystość prądu. I jakby tego nie dość, to w odróżnieniu od konkurencji ma jednolitą, sztywną obudowę i system niwelowania wibracji. Po złączu USB, pięcie achillesowej przetworników, gra bardzo satysfakcjonująco bez wsparcia programowego i kosmetyki sprzętowej, a po koaksjalnym z płytowego napędu jest to już high-end co się zowie. Szkoda jedynie, że wbudowany słuchawkowy wzmacniacz nie jest trochę mocniejszy na użytek słuchawek o dużych wymaganiach, ale dla najpopularniejszych teraz o niskiej impedancji mocy ma aż za dużo. I wszystko to się składa na całość takiej miary, że śmiało rekomenduję.

W punktach:

Zalety

Bardzo dużo obiecywano, ale obietnic dotrzymano.
Przede wszystkim odnośnie klasy brzmienia.
Które jest bardzo dobre już przy źródłach komputerowych.
A przy płytowych koncertowe.
Do tego stopnia, że w komplecie z przyzwoitym czytnikiem dostajemy drogi, rasowy odtwarzacz.
Dodatkowo uzupełniany rasowym słuchawkowym wzmacniaczem.
Odnośnie tego brzmienia:
Jest nośne i wieloaspektowo przestrzenne.
A jednocześnie nasycone i substancjalne.
I przede wszystkim dające bardzo silne wrażenie obcowania z żywą muzyką.
Także poprzez wyjątkową dźwięczność.
Harmoniczną złożoność.
Przejrzystość.
Rozdzielczość.
Detaliczność.
Ożywianie przestrzeni.
Naturalną plastykę światła.
Dynamikę i czucie ciśnienia.
Całościową elegancję.
W tym piękne wykończenie wszystkich brzmieniowych powierzchni i naturalne ciepło.
Też bardzo dobrą, wypełniającą środek sceny stereofonię.
I jako swoiste zwieńczenie całościowe poczucie, że gra to nieprzeciętnie.
Wzmacniacz słuchawkowy ma moc wystarczającą dla przeciętnych słuchawek.
I okazał się też uniwersalny.
A z Sennheiser HD 800 (kabel Tonalium) przy źródle płytowym dał autentyczny popis.
Elegancki, wyróżniający się wygląd w oparciu o aluminiowy frez i ciekłokrystaliczny wyświetlacz.
Obsługa z pilota lub smartfonu.
Porządny zewnętrzny zasilacz.
Funkcja przedwzmacniacza.
Komplet cyfrowych wejść i analogowych wyjść.
Wewnętrzna symetryzacja toru.
I przede wszystkim własny, unikalny algorytm nadpisujący dane cyfrowe.
Tak by lepiej naśladowały analogową falę.
Masywna, sztywna konstrukcja, chroniąca przed drganiami.
Możliwość pracy w sieci domowej.
Konstrukcja spod ręki dawnego głównego konstruktora sławnej Wadii.
Made in USA.
Polska dystrybucja.
Wyróżniający się stosunek jakości do ceny.

Wady i zastrzeżenia

Regulacja głośności także pokrętłem i gniazdo słuchawkowe z przodu dałyby większą wygodę, choć z drugiej strony psuły wygląd.
Na użytek modnych teraz słuchawek planarnych wzmacniacz mógłby być trochę mocniejszy.
Wewnętrzna symetryzacja nie znalazła odzwierciedlenia w symetrycznym gnieździe słuchawkowym.
Błędnie podana waga w danych technicznych producenta.
Dane techniczne

Przetwornik:

Wejścia cyfrowe:
AES/EBU 24/192
BNC 24/192
Toslink 24/96
USB-B 32/384 DSD128
Wymiary: 47,6 x 19 x 292 mm
Waga (rzeczywista): 2,27 kg
Kolory: czarny lub srebrny.
Odchylenie częstotliwości: 0,1 dB przy 20kHz
S/N: 106,7 dB
THD: 0,007%
Poziom wyjściowego napięcia: RCA/XLR 2.6 V
Impedancja: 1 kΩ
Zasilacz:

Napięcie wejściowe: 85 V – 264 V (dopasowanie automatyczne)
Moc wyjściowa: 25 W
Napięcie wyjściowe: 15 VDC
Prąd wyjściowy: 1.7A
Pojemność wewnętrzna: 85 000uF
Typowy szum wyjściowy: <400 uVpp
Długość kabla prądu stałego: 1,5 m
Wymiary: 152,4 x 165 x 57,2 mm
Waga (rzeczywista): 1,27 kg
Wykończenie: czarny
Zawiera dodatkowe gniazdo zasilania DC (do wykorzystania w przyszłości)